Swój post zatytułowałem "Zrób Kangurowi wakacje", bo tym razem spał sobie w najlepsze w garażu, gdy ja narażałem się na trudy i niewygody. Ale to dobrze, bo mógłby takiej wyprawy nie przetrwać. A tego bym nie przeżył PROLOG
Propozycja podłączenia się do wyprawy padła kilka miesięcy temu ze strony Marty, mojej znajomej, z którą kilka szlaków już razem przeszliśmy. Choć prawie do końca mój udział w niej stał pod znakiem zapytania ze względu na kontuzję, której nabawiłem się w maju w Bieszczadach, zdecydowałem się jechać. Miałem ten komfort, że nie musiałem się martwić o planowanie czy transport. Plecak zapakowałem zgodnie z zasadą "weź połowę tego co absolutnie niezbędne". To pozwoliło mi mieć jako taki komfort na plecach i w bezpośrednich okolicach oraz nadzieję, że tym razem kolana nie będą mi robić brzydkich psikusów. Udało mi się zejść z wagą plecaka do ok. 17,5 kg w wersji max, czyli z przytroczonymi kijkami, 2,2l zapasem wody i ubrany w najlżejszy z możliwych sposobów. Z perspektywy powyjazdowej mogę stwierdzić, że w dziedzinie ekwipunku niczego mi nie brakowało, a jedzenia (zapas 5-cio dniowy przeznaczony wyłącznie w góry) nie wykorzystałem w całości z racji redukcji planów "górskich". Przywiozłem również 100 hrywien, których nie było gdzie wydać.
Na koniec wstępu poglądowa mapka, na której zaznaczony jest rejon w którym wędrowaliśmy
* * *
Moja podróż tak naprawdę rozpoczyna się w autobusie linii 501 wiozącym mnie na dworzec PKP w Krakowie. Z plecakiem na plecach, ciężkim ale znośnie, stojąc w autobusie czuję, jak moja czarna podkoszulka staje się powoli czarną mokrą podkoszulką. Na zewnątrz temperatura przekracza 30 stopni. Wewnątrz jest znacznie więcej. Ale to nie jest szczyt, o czym miałem się przekonać już niedługo.
Na dworcu melduję się, jak to zwykle ja, znacznie wcześniej niż było to konieczne. Czasu na odstanie w ogonku do kasy mam aż nadto. Wystarcza go również na poszukiwania jako tako chłodnego miejsca. Jako tako oznaczało mniej więcej tyle, że można tam oddychać nie narażając się na poparzenie dróg oddechowych. Jakieś pół godziny przed odjazdem pociągu zjawia się Marta. Paznokcie u nóg pomalowane w kolorze
deep burgundy metalic zapowiadają zdecydowane nastawienie do życia i wszelkich przeciwieństw.
Marta z uśmiechem oświadcza, że właśnie ma temperaturę około 37-miu stopni i czuję się raczej kiepsko, ale nie odpuściłaby tej wyprawy za nic na świecie. Pomyślałem, że te 37 stopni to wcale nie tak dużo porównując z temperaturą otaczającego nas powietrza. A kto wie, może nawet mniej.
Po chwili kobiecy głos z dochodzący z głośników zapowiada wjazd naszego pociągu na peron "czeci". Wcześniej ten sam głos anonsował przyjazd pociągu z "Czebini". Skład elektryczny zajeżdża z łoskotem i piskiem hamulców od strony Płaszowa. Musiał stać tam dość długo w pełnym słońcu, bo po wejściu do niego czuję nagle, jak skóra na moich ramionach schnie, łuszczy się i powoli odpada, a białka oczu ścinają się na twardo. Piekarnik to najłagodniejsze określenie jakie przychodzi mi do głowy teraz, gdy piszę te słowa, a temperatura na zewnątrz sięga 20-tu stopni i jest przyjemny wiatr.
Udaje nam się znaleźć miejsca po północnej stronie wagonu, co zapowiada jako taki komfort, tzn. brak słońca wypalającego siatkówkę oczu. Siedzenia z przytulnego, twardego laminatu nie dają specjalnej wygody, ale za to nie powodują przyklejania się wszelkich możliwych części garderoby do ciała. Ruszamy mniej więcej o czasie. Ruch powietrza spowodowany otwarciem wszystkich okien daje nam nieco wytchnienia. Z lekkim opóźnieniem spowodowanym zapewne przez czynniki obiektywne docieramy do Przemyśla. Tu odbierają nas Iza i Romek, po czym wspólnie rozpoczynamy pierwszą w czasie tej wyprawy wspinaczkę na wzniesienie, na którym swój dom ma Rysiek. To u niego mamy spać tej nocy. Reszta wieczoru schodzi nam na spożywaniu wina wiśniowego domowej produkcji Ryśka, skądinąd wyśmienitego oraz wspomnieniach i opowieściach z wcześniejszych wspólnych wypraw jakie razem odbyli.
Wieczór, podobnie jak cały dzień jest bardzo ciepły, więc Romek decyduje się spać w ogródku. Reszta towarzystwa mniej odporna na hałas, a bardziej na upał, wybiera jednak spanie w domu. Noc jest gorąca i krótka, bo Rysiek pierwszą próbną pobudkę robi nam już około 5-tej. Wstajemy jednak nieco później i po lekkim umyciu się i zjedzeniu szybkiego śniadania idziemy w kierunku dworca, skąd odjeżdżają busy w kierunku granicy.
Dzień jest tak samo upalny, jak kilka poprzednich, a słońce i bezchmurne niebo nie dają nadziei na poprawę, czyli ochłodzenie. Po drodze odwiedzamy kantor, gdzie każdy z nas zaopatruje się w niezbędną do przeżycia sumę hrywien. Sam kupuję ich dokładnie 454 za całe 200 złotych polskich. Lekko już spoceni docieramy do celu. Busik stoi w cieniu, a kierowca cieszy się niezwykle widząc tak liczną grupę. Oczywiście jednak poczeka, aż zapełni się wszystkie 25 miejsc. Odnoszę wrażenie, że ma ochotę poczekać jeszcze na zapełnienie miejsc stojących, jednak chyba się lituje i po około 15-tu minutach oczekiwania w zaduchu ciasnego nadwozia ruszamy.
Sądząc po języku jakim się porozumiewają, większość pasażerów stanowią Ukraińcy wracający z przygranicznego handlu. Do przejścia granicznego docieramy bez problemów, polską odprawę również przechodzimy szybko i sprawnie. Przy wejściu do odprawy ukraińskiej trzeba jeszcze ładnie uśmiechnąć się do młodej pani strażniczki (mnie się udaje, nawet się odwzajemnia), wypełnić odpowiednie druczki deklarujące cel podróży i można się cieszyć ukraińskim słońcem, które zresztą świeci bardzo podobnie jak polskie - bezlitośnie.
Jeszcze tylko musimy ominąć kilku panów proponujących podwiezienie nas po 10 zł od łebka do Lwowa albo i nawet w same Karpaty, zmienić czas na ukraiński, tzn. godzinę późniejszy i już jesteśmy na dworcu (dumne słowo) autobusowym, z którego w kierunku Lwowa odjeżdżają
marszrutki, czyli odpowiedniki naszych busów.
Siedząc w tej marszrutce podziwiam jej wystrój - niebieskie firaneczki ze złotymi czy może żółtymi frędzelkami. Styl bliski chyba bardziej dalekiemu wschodowi niż zachodowi.
Podziwiam również drogi, które na oko ostatni remont przechodziły w czasach Breżniewa. Na głównej, wiodącej od granicy do Lwowa, co jakiś czas napotykamy progi zwalniające. Z rozczuleniem wspominam polskie dziury. Do Lwowa jedziemy około półtorej godziny w czasie których czynię pewne obserwacje. Pasażerowie wsiadający do marszrutki płacą za przejazd kierowcy, ale w zamian nie otrzymują żadnego potwierdzenia czy biletu. Pieniądze leżą w koszyczku leżącym na masce silnika. Zastanawia mnie kwestia sposobu, w jaki kierowca rozlicza się później z tych pieniędzy, bo czegoś takiego jak kasa fiskalna w marszrutkach nie ma. Być może jest to jeden z powodów, dla których Ukraina jest jednak ciągle krajem nie tylko trochę innej kultury, ale przede wszystkim zupełnie innej gospodarki.
Marszrutka zawozi nas przed budynek dworca kolejowego we Lwowie. Budynek niezwykle okazały i piękny, choć po bliższym przyjrzeniu się, tu i ówdzie wymagający renowacji.
Upał zmusza nas byśmy pierwsze kroki skierowali do przydworcowego baru, gdzie część naszej grupy ordynuje piwo, a pozostała część kwas chlebowy. Kwas chlebowy to bezalkoholowy gazowany napój, słodki ale lekko cierpkawy, o ciemnobrązowym kolorze. Podawany podobnie jak piwo, na zimno z beczki, smakuje wyśmienicie i doskonale gasi pragnienie.
Po sprawdzeniu rozkładu jazdy okazuje się, że najwygodniej będzie nam jechać pociągiem który rusza ze Lwowa około 21:30 i jest na miejscu, czyli w Kołomyi około 6:30. Należy tu dodać szczegół bardzo istotny. Kołomyję od Lwowa dzieli odległość niespełna 200 km. Jak więc taką odległość pokonać w rozkładowe 9 godzin wiedzą tylko Ukraińscy kolejarze. Nam jednak taka opcja podróżowania pasuje, ponieważ daje możliwość przespania się w pociągu. O pociągach i spaniu jednak za chwilę.
Tymczasem wpadamy jeszcze na pobliski bazarek, gdzie jemy po kilka pierożków - drożdżowych racuchów podawanych na ciepło z nadzieniem, może to być młoda kapusta, ziemniaki, mięso lub np. powidła.
Po zakupieniu biletów i pozostawieniu bagaży w przechowalni obieramy kierunek na stare miasto, podjeżdżając kilka przystanków tramwajem. Znaczna większość ulic Lwowa jest brukowana. Bruk do specjalnie równych nie należy, stąd przejeżdżające samochody powodują tam spory hałas. Ich prędkość siłą rzeczy nie może być zbyt wysoka. Może jest to i dobre z punktu widzenia bezpieczeństwa, ale ciekaw jestem co na to zawieszenia tychże samochodów. Ulice są szerokie, a skrzyżowania obszerne. Do tego stopnia, że trzeba się czasem mocno zastanowić jak przez nie przejść.
Zdarza się również obserwować kierowców, którzy zatrzymują się dosłownie na środku jezdni, włączają światła awaryjne, po czym spokojnie np. rozładowują towar.
Przechodząc przez skrzyżowania zwykle wybieramy metodę na najkrótszą drogę, ponieważ przejść dla pieszych jest niewiele, a kierowcy i tak, podobnie jak piesi, jeżdżą w sposób mocno dowolny.
Stare miasto zabudowane jest bardzo ładnymi kamienicami, jednak większość z nich lata świetności ma już zdecydowanie za sobą.
Podwórka, w czeluściach których często znikają Romek i Iza, są mocno zniszczone, żeby nie powiedzieć zrujnowane. Podobnie klatki schodowe.
Na niektórych kamienicach widać polskie napisy z nazwami ulic. Wszak jeszcze niedawno to było polskie miasto. Wchodzimy również na wzgórze o wdzięcznej nazwie Wysoki Zamek, z którego prawie nic nie widać. Jest jednak trochę cienia, więc robimy sobie krótki odpoczynek. Przy okazji obserwujemy dwie młode dziewczyny i chłopaka grających w kalambury. Rysiek narzeka na upał i co chwila powtarza, że już dalej nie idzie, ale jakoś do końca nam towarzyszy. Schodząc z Wysokiego Zamku napotykamy Bank Piwa.
Intrygująca nazwa kryje za sobą pomieszczenie z całym rzędem pip, z których do butelek o różnej pojemności można nalać i zakupić wiele gatunków lokalnego piwa. Na szczęście jest i kwas.
Zaopatruję się w półtoralitrową butlę, która ratuje mnie przed wyschnięciem do wieczora. Na placu przed operą wstępujemy do baru, gdzie udaje mi się za nieproporcjonalnie duże pieniądze zjeść najgorszego w moim życiu dewolaja. Małego, suchego i paskudnego.
Na skwerze w okolicy opery zauważamy logo Euro 2012 wykonane z kompozycji kwiatowej.
Co ciekawe wygląda na to, że jest pilnowane przez ukrytego w cieniu milicjanta. Drogę powrotną na dworzec pokonujemy pieszo, a ja poświęcam się oglądaniu i fotografowaniu pojazdów komunikacji miejskiej, które na oko już dawno powinny wylądować w składnicy złomu.
Czas pozostały do odjazdu pociągu spędzamy na placu przed dworcem. Nadchodzi wieczór, słońce zaszło, temperatura nieco spadła. Gdy jednak wsiadamy do pociągu, do wagonu klasy płackartnyj otacza nas atmosfera znana raczej z amazońskiej dżungli. Wagon zakumulował chyba całe ciepło jakie wyemitowało tego dnia bezwzględne słońce.
Na marginesie należy dodać kilka słów na temat wagonu płackartnego. Jest to rodzaj wagonu sypialnego, jednak bez wydzielonych przedziałów, gdzie boksy z miejscami do leżenia są oddzielone wyłącznie przepierzeniami. Ponadto dodatkowy rząd miejsc znajduje się na przeciwległym boku wagonu, niejako w korytarzu. Środkiem przebiega trasa do kibelka.
Wagonem zawiaduje prowadnik lub prowadnica, którzy dbają o to byśmy dostali pościel (my nie dostaliśmy, bo nie wykupiliśmy tej opcji), czy zostali obudzeni przed właściwą stacją docelową. Można też u nich dostać wrzątek. Z uwagi jednak na temperaturę otoczenia powodującą samoistne wrzenie wody, nie korzystamy z tej możliwości.
Mnie trafia się miejsce w korytarzyku. Dopływ jako tako świeżego powietrza jest w tym miejscu jedynie w czasie gdy pociąg zwalnia, bo najbliższe otwieralne okno znajduje się po przeciwnej stronie wagonu, w boksie, w którym śpi, bądź usiłuje spać reszta naszej grupy. Jedynie Rysiowi upał zdaje się nie przeszkadzać, bo już po chwili od momentu ruszenia pociągu, z miejsca na którym leżał dobywa się ciche pochrapywanie. Wiem, że w takiej temperaturze nie będzie mi łatwo zasnąć. Przez chwilę obserwuję współpasażerów - grupę dzieciaków robiącą sobie wzajemnie psikusy i przy okazji dużo hałasu. Jednak zmęczenie po całym upalnym i męczącym dniu daje w końcu o sobie znać i mimo, że cały lepię się do leżanki w końcu zasypiam krótkim, często przerywanym snem.
Pociąg w tym czasie pędzi osiągając niekiedy zawrotną prędkość 40 km/h. Większość czasu jednak stoi na mniej lub bardziej uczęszczanych stacyjkach, bądź gdzieś wśród pól. Budząc się rano stwierdzam, że temperatura nie spadła jakoś znacznie. Ponieważ moje miejsce znajduje się na trasie do kibelka, już po chwili zaczynają obok mnie przemieszczać się pielgrzymki kierujące się do tegoż przybytku czystości. Choć czystość jest tu pojęciem czysto umownym. Kibelek jest po prostu brudny, co jednak nikomu zdaje się nie przeszkadzać. Nawet szczotka przymocowana drutem do jakiejś rury na nikim z miejscowych nie robi specjalnego wrażenia. Pomimo tego ogólnego dyskomfortu jakoś udaje mi się kilkoma kroplami wody z kranu nad umywalką zmyć z twarzy sen.
W z grubsza planowym czasie pociąg zatrzymuje się w Kołomyi. Szybko przesiadamy się do marszrutki jadącej na dworzec autobusowy, który znajduje się akurat na drugim końcu miasta. Tam dołącza do nas reszta składu osobowego wyprawy w postaci Pauliny zwanej Bubą, z uśmiechem od ucha do ucha i Janka zwanego dla niepoznaki Toperzem, choć do jego postury bardziej pasowałaby określenie Tur. Obydwoje wyekwipowani są w plecaki o wielkości, która od samego patrzenia przyprawia o ból kręgosłupa. Razem, już 7-mio osobową grupą wtłaczamy się do kolejnej marszrutki jadącej w kierunku Karpat. Tego dnia przesiadamy się jeszcze kilka razy, w przerwie robiąc przystanek na wykąpanie się w rzece. Ale na mnie największe wrażenie robi autobusik, którym jedziemy z miejscowości Usteriki.
Jego sylwetkę znam z radzieckich filmów z lat 70-tych. Nasz egzemplarz miał zapewne podobny rocznik produkcji. Miejscami jego konstrukcja trzymała się wyłącznie na farbie. W czasie podróży zaczyna padać, więc po chwili do wnętrza licznymi nieszczelnościami w dachu również kapie woda. Marszrutka porusza się drogą, która zawieszona jest pomiędzy skalną skarpą z jednej, a kilkumetrowym urwiskiem i rzeką poniżej z drugiej strony. Oczywiście drogą nie w polskim, lecz ukraińskim tego słowa znaczeniu. Asfalt skończył się już dawno. Tutaj nawierzchnia to kamienie i błoto, gęsto poprzetykane głębokimi dziurami. Droga jest z trudem dostępna dla samochodów osobowych, a jeżeli już, to tylko z podwyższonym domowymi metodami zawieszeniem.
Przez pierwsze kilkanaście minut jedziemy w jako takim komforcie. Nie ma zbyt wielu pasażerów. Naprzeciw nas siedzi mała, może 4-ro letnia leśna rusałka i świdruje nas niebieskimi oczami, do których świetnie pasuje kolorystycznie kusa sukieneczka.
Gdzieś z tyłu dwóch młodzieńców z nagimi torsami wspólnie słucha muzyki z mp3-ki. Wyglądają niczym syjamscy bracia zrośnięci wspólnymi słuchawkami. W miarę pokonywanych kilometrów przybywa i pasażerów.
W pewnym momencie Romek, który załapał się na miejsce bliżej kierowcy donosi nam, że ten ma zamiar wygospodarować jeszcze miejsce na 20 osób. Kpi czy o drogę pyta? Jednak to, co wydawało się niemożliwe, dzięki zaangażowaniu pewnego nie do końca trzeźwego, za to uzbrojonego w całkiem groźnie wyglądające grabie bez stylisk Ukraińca, w końcu się udaje i niesforni, nie chcący się przesunąć do tyłu pasażerowie, zostają spacyfikowani. W końcu siedzimy stłoczeni w samym tyle, zastanawiając się, jak uda nam się przecisnąć przez tłum do przednich drzwi. Na szczęście u celu naszej podróży kierowca lituje się, i sobie tylko znanym sposobem otwiera drzwi tylne, które wstępnie wykluczyliśmy jako jakąkolwiek drogę ewakuacji z racji braku klamki i wyglądu sprawiającego wrażenie ogólnego zaspawania.
Po uruchomieniu za pomocą korby wielkopojemnościowego benzynowego silnika marszrutka odjeżdża, a my zostajemy w pyle na środku drogi obok stacji benzynowej składającej się z 3-ch bardzo zdezelowanych dystrybutorów. Dalszą drogę odbywamy pieszo doliną Białego Czeremoszu. Tego dnia docieramy do wsi Bila Riczka zabudowanej huculskimi domkami, z których niemal każdy ma oszkloną i rzeźbioną werandę i jest pomalowany w kolory żółty, zielony, niebieski i biały w różnych odcieniach i konfiguracjach.
Znajdujemy tu maleńki sklepik, na tyłach którego, na podwórku udaje się nam rozbić obozowisko.
Przy okazji oczywiście uzupełniona zostaje ilość piwa w organizmach członków wyprawy. Rozmawia tu również z nami syn właścicielki posesji, na której mamy obozowisko. Wspomina lata, kiedy był w Polsce w pracy. Wieczorem po raz kolejny spotyka nas deszcz ale temperatura spada tylko nieznacznie.
Następny dzień wita nas słońcem. Po śniadaniu i zwinięciu obozowiska ruszamy dalej. Idziemy kamienistą drogą wciętą w strome zbocze doliny. W pewnej chwili, gdy zatrzymujemy się przy strumieniu aby nabrać wody, zbliżają się dwa
gruzawiki do przewozu drewna.
Gruzawik to w miejscowej nomenklaturze ciężarówka najczęściej wyposażona w 6 napędzanych kół, nierzadko niespecjalnie ekonomicznym benzynowym silnikiem. Prym wiedzie tu marka Ził, często można spotkać Urala, rzadziej Kamaza. Z samochodów "osobowych" w dolinie Czeremoszu najczęściej spotkać można UAZa w wersji terenowej lub busa. Czasem widać małego terenowego LuAZa. W rejonach bardziej cywilizowanych, gdzie stan dróg na to pozwala, spotykamy Łady, Wołgi, i Moskwicze. Samochody marek zachodnich w Karpatach są rzadkością, ale zdarzają się.
Kierowca jednego z gruzawików zatrzymuje się i proponuje nam podwiezienie. W pierwszej chwili wydaje się to nam mało realne, bo to dłużyca do przewozu drewna, ale jakoś udaje się nam upchnąć na bardzo małej powierzchni mogącej służyć za platformę.
Jazda to lekki hardcore. Na szczęście kierowca nie jedzie zbyt szybko, zresztą na tej drodze byłoby to trudne, więc nie spadamy niczym ulęgałki i sprawnie pokonujemy kilka kilometrów dziurawej i błotnistej drogi na grzbiecie smoka nazwanego Uralem.
Smok ma 8-mio cylindrowy widlasty silnik diesla, który pali - bagatela 35l/100km Ale nam to nie przeszkadza. Ważne, że sprawnie pokonuje doły i kamienie.
Od czasu do czasu uchylamy się przed zwisającymi nisko gałęziami i podziwiamy w miarę możliwości częściowo zalesione, a częściowo odkryte strome zbocza doliny.
Gruzawik dowozi nas do Hołoszyny. To prawie metropolia, jak na tutejsze warunki. Są dwa sklepy! Robimy oczywiście obowiązkowy postój, tradycyjnie potrzebujący uzupełniają poziom piwa.
Ja płyny uzupełniam jedynie soczkiem brzoskwiniowym. Izie udaje się kupić ostatni chleb z pod lady, a mnie kilka ogórków. Ponieważ upał cały czas daje się we znaki, po wyjściu z Hołoszyny zatrzymujemy się nad rzeką, gdzie udaje się nam nieco ochłodzić i doprowadzić do stanu jako takiej używalności nasze spocone ciała i umysły.
Ponieważ jednak zajmuje nam to sporo czasu, ku rozczarowaniu Marty, mającej jeszcze nie rozkręconą do końca sprężynę w nogach, postanawiamy zostać w tym miejscu na noc.
Wieczorem odwiedza nas Hucuł pragnący kontaktu w wielkim światem, a może raczej mający nadzieję się z nami napić. Wdaje się w dłuższą rozmowę, zaprasza do siebie na świeży chleb i bryndzę. Ot niedaleko - 3 kilometry w dwie strony. Jakoś nikomu nie uśmiecha się wędrówka po ciemku...
Dzień znów zostaje zwieńczony opadami deszczu ale ranek wstaje słoneczny. Znów czeka nas marsz znaną nam już doliną.
Jest jednak trochę chłodniej, co sprawia, że marsz nie jest już tak uciążliwy. Stawka jak co dzień jest mocno rozciągnięta. Ja zwykle plasuję się gdzieś w czołówce. Z lekką niepewnością, ale i nadzieją w żołądkach dochodzimy do domu wczorajszego Hucuła. A jakże, starsza kobieta kręcąca się po obejściu twierdzi, że poszedł do pracy. Dziwne, nam mówił, że będzie miał wolne... Tak czy inaczej pozostaje nam obejść się smakiem. Idąc dalej doliną mijamy niegdysiejszą zaporę, tzw. klauzę. Służyła ona do spiętrzania wody, a w czasie jej spuszczania spławiano tą drogą drewno w niższe części doliny. Trafia nam się kolejny gruzawik, który tym razem znacznie już ostrzej jadąc, kilkakrotnie przekraczając w bród rzekę, lub jadąc jej korytem, dowozi nas do Niżnego Jałowca.
Z pewną ulgą schodzę po skończonej jeździe na ląd. Jest sklep, jest więc i kolejny postój. Dłuższy postój. Tym razem ja mam więcej szczęścia i to mnie udaje się kupić chleb. Chleba z pod dziury w sklepowym dachu, z 8o% zawartością wody, zakupionego tu przez Bubę nie liczę, bo mimo prób wysuszenia nie nadawał się do użytku. Mój jest świeży, lub przynajmniej tak smakuje. I jest naprawdę bardzo smaczny. Tym bardziej, że dobrego chleba od kilku dni w ustach nie miałem. Ekipa ponownie uzupełnia poziom płynów ustrojowych.
Przy okazji, a niejako z przymusu - piwo wszak moczopędne jest - odwiedzają tutejszy kibelek podziwiając okazałych przedstawicieli pierwotnej fauny, którzy w nim urzędują.
Dalsze kroki kierujemy do położonego powyżej wsi rezerwatu, w którym znajduje się jeziorko Górskie Oko. Prawdopodobnie osuwiskowe, podobnie jak Jeziorka Duszatyńskie w polskich Bieszczadach. Przyłącza się do nas trzech miejscowych, Wołodia, Pietia i Sasza.
Choć tak naprawdę nie są wcale miejscowi, bo tylko pracują tutaj w lesie. Tak czy inaczej podają się za strażników rezerwatu i zobowiązują się nas doprowadzić na miejsce, a tam strzec. Przed czym? Trudno nam dociec. Chyba przed nimi samymi. Dodać należy że wszyscy trzej uprzednio pod sklepem zatankowali sporą ilość paliwa w postaci płynów nisko zamarzających, a ich reklamówka pobrzękuje w sposób nie dający najmniejszych wątpliwości co do zawartości.
Wspinamy się stromą kamienną drogą. Na miejscu korzystam z możliwości umycia się. Woda wypływająca z jeziorka małą kaskadą jest chłodna, ale nie lodowata. Jako, że spożywanie alkoholu zostało przeze mnie wykreślone z listy dozwolonych zajęć już jakiś czas temu, pozostaje mi zwiedzanie okolic jeziorka. Robimy z Martą obchód dookoła niego odkrywając powyżej banię, czyli rosyjską (ukraińską) saunę. W okolicy jest również domek myśliwski i kilka wiat, w których, jak sądziliśmy, będzie nam dane spędzić noc. Tymczasem reszta towarzystwa na czele z Bubą i Jankiem spożywa produkty pochodzenia roślinnego wyprodukowane drogą fermentacji.
Chłopcy - strażnicy nieźle już wstawieni, zaczynają być lekko natarczywi w stosunku do dziewczyn, więc sytuacja robi się coraz mniej przyjemna. Prawdopodobnie Buba tego faktu już nie rejestruje zbyt dokładnie z powodu tzw. przeciążenia organizmu i wkrótce udaje się na spoczynek. Właściwie naszych stróżów nie można się pozbyć, bo twierdzą kategorycznie, że będą nas pilnować do 5-tej rano, po czym zejdą na dół do pracy, a na ich miejsce przyjdzie ktoś inny. Zapada zmrok, pijące towarzystwo bawi się przy ognisku, natomiast będąca w większości część trunkowa umiarkowanie lub nietrunkowa - w tym ja, układa się w jednej z wiat nad samym brzegiem jeziorka z zamiarem zaśnięcia. W tej samej, w której od pewnego czasu wypoczywa Buba. Oczywiście nasi strażnicy protestują, twierdząc, że tam spać nie wolno i proponują miejsce przy ognisku. My jednak ignorujemy ich protesty, biorąc je za próby nakłonienia nas do zabawy i dalszego picia. Przed północą zdumieni słyszymy dźwięk silnika i po chwili naszym oczom ukazuje się blask świateł, a za nim gruzawik. Trochę cierpniemy widząc wysiadających z niego kilku kolejnych Ukraińców, jak się później okazało mniej lub bardziej nietrzeźwych. Ze zgłośnionego na maksa odtwarzacza samochodowego płynie muzyka w stylu Ukrain Disco. O spaniu nie mogło być mowy. Po chwili goście zaczynają odwiedzać naszą wiatę. Prawdopodobnie gdyby nie śpiąca Buba, zdecydowalibyśmy się już wtedy zejść do wsi. Janek sam nie będąc do końca trzeźwy, trochę zdziwiony naszą postawą proponuje nam byśmy ich zostawili. Instynkt stadny u nas okazuje się póki co silniejszy.
Jest ciemno, więc trudno poznać z kim rozmawiamy. Po kolei dowiadujemy się, że tu spać nie wolno, po czym od kogoś innego, że jednak tak. W tym czasie honory domu przy ognisku pełni już tylko Janek. Po długich rokowaniach prowadzonych z bodaj najtrzeźwiejszym Jurą ustalamy, że jednak zostaniemy w wiacie, a on zbiera całe towarzystwo, pakuje do gruzawika i zwozi na dół. Oddychamy z ulgą, ale nie na długo. Po jakiejś godzinie gruzawik powraca. Tym razem przywozi samego
komandira z kolejną grupą. Nie muszę dodawać, że ich stan daleki jest od trzeźwości. Komandir znów odwołuje wcześniejsze pozwolenie na spanie w wiacie. Tym razem jednak tłumaczy dlaczego. Okazuje się, że w razie opadów strumienie zasilające jeziorko mocno przybierają, woda w jeziorku gwałtownie się podnosi i wiata może zostać zalana.
Jest druga w nocy. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni i zdesperowani. Komandir nie budzi naszego zaufania mimo, a może tym bardziej, że wygląda zupełnie inaczej niż pozostali Ukraińcy - drwale. Jest ubrany "po miejsku" i wyraźnie drwale czują przed nim respekt, a nawet się go boją. Komandir usiłuje nas namówić, byśmy jednak zostali i spali w innym miejscu. Niełatwo jest go przekonać, że jednak zejdziemy do wsi. Najprawdopodobniej ma dobre intencje, ale cała ta sytuacja - negocjacje z kolejnymi, mniej czy bardziej pijanymi Ukraińcami, już nas do tego stopnia wyprowadza z równowagi, że chcemy jak najszybciej się od nich uwolnić i jesteśmy gotowi zrobić to za wszelką cenę. Przy blasku czołówek po ok. 20 minutach znajdujemy się znów w Niżnym Jałowcu. Powstaje problem gdzie spać. Wybór pada na jedyne dostępne i w miarę spokojne miejsce - cmentarz i szopę w której stoi kilka ławek i stół. Jest już dobrze po północy, więc wszelkie siły nieczyste oraz duchy dawno udały się na spoczynek. Tylko my tłuczemy się po nocy. W tym czasie, gdy my już śpimy Buba, której krótki odpoczynek dobrze zrobił i Janek, bawią się w najlepsze nad jeziorkiem.
Ranek wstaje pochmurny i chłodny.
Staramy się nie robiąc zbyt dużo hałasu zniknąć z cmentarza, jednak wytropiła nas kobieta, która z dezaprobatą w głosie i wyrazie twarzy pyta co tam robimy. Po krótkim tłumaczeniu znikamy z cmentarza, ale jak się potem okazało wieść się szybko roznosi i Buba z Jankiem, którzy w jakiś czas po opuszczeniu przez nas Jałowca doganiają nas na trasie, już wiedzą gdzie i jak spędziliśmy tę noc. Znów się rozdzielamy ponieważ oni po całonocnym balowaniu muszą odespać, natomiast my czyli Iza, Marta, Romek, Rysiek i ja idziemy w dalszą drogę w kierunku wsi Perkałab. Trafia się nam kolejny gruzawik. Tym razem jest to Ził z 8-mio cylindrowym benzynowym silnikiem o pojemności prawie 6 litrów. Wg danych katalogowych pali tyle, ile jedzie, czyli ok. 100 l/100 km. Ekolog!
Gruzawik ratuje nas przed koniecznością pokonywania rzeki brodem, ponieważ droga w kilku miejscach została przez rzekę zerwana. Podjeżdżamy kilka kilometrów po czym kierowca wysadza nas, a gruzawik skręca i znika w lesie. Tu robimy krótką przerwę po czym ruszamy dalej wzdłuż rzeki. Po chwili zaczyna padać deszcz, który z przerwami towarzyszy nam przez kilka kolejnych dni.
Pierwszą gwałtowniejszą ulewę przeczekujemy przykryci pelerynami siedząc w kucki na poboczu drogi podobni do ślimaków.Ponieważ ostatnią noc, mimo najszczerszych chęci, trudno byłoby nazwać przespaną, po chwili ślimaki chowają różki i zapadają w sen.Gdy deszcz nieco traci na gwałtowności ruszamy dalej. Dochodzimy do wsi Perkałab, gdzie siedząc w jednej z przydrożnych wiat, czekając aż opady ustaną całkowicie obserwujemy, jak gwałtownie potrafi przybrać woda w rzece. Jej kolor zmienia się na ciemnobrązowy, a z nurtem płyną potężne konary i pnie. Prawie zmywają przerzuconą nad rzeką kładkę.
Tego dnia odbijamy nieco w bok od zakładanej trasy i udaje się nam jeszcze dojść do kolejnej klauzy, tym razem stosunkowo dobrze zachowanej. Do tego stopnia, że w dalszym ciągu spiętrza wodę.
Przeciwległe zbocze doliny jest bardzo strome. Widać jednak, że pomimo tego odbywała się tam intensywna wycinka drzew. Prawdopodobnie dalszej eksploatacji zapobiega chwilowo zerwany most.
Spotykamy strażnika, bo znajdujemy się na terenie Czywczyńsko-Hryniawskiego Parku Narodowego, ale po wypytaniu dokąd idziemy życzy nam tylko szczęśliwej drogi. Trochę zastanawia mnie idea tego parku, bo przez cały czas obserwujemy gruzawiki wywożące z niego na potęgę drewno...
Na noc rozbijamy obozowisko na małej łączce. Do snu kołysze nas szum rzeki i niestety deszcz, który pada dość intensywnie, choć z przerwami.
Iza jest trochę zaniepokojona, stanem klauzy, a raczej stanem wody podniesionym w wyniku deszczu. Oczyma wyobraźni już widzi namiociki z nami w środku, unoszone wartkim nurtem wody pędzącej z rozbitej tamy. Jednak na szczęście ten czarny scenariusz nie sprawdza się. Rano pada już bez przerw. Pobudkę mamy więc nieco opóźnioną. Ma to tę dobrą stronę, że w końcu w normalnych i w miarę bezstresowych (dla prawie
wszystkich) warunkach mogliśmy się wyspać. Składamy się na mokro i idziemy dalej owinięci szczelnie pelerynami. We wsi Perkałab, do której musimy wrócić, spotykamy Bubę i Janka. Z powodu wysokiej wody nie udało się im poprzedniego dnia przeprawić przez rzekę. Nawet napotkani przez nich pogranicznicy rezygnują z pokonania brodu terenowym Uazem. Poczekają aż woda opadnie. Dalej idziemy już w pełnym, 7-mio osobowym składzie. Właściwie nawet więcej niż 7-mio osobowym, bo w Perkałabie przyłącza się do nas psina, która będzie nam towarzyszyć do końca naszej wyprawy. Jest bardzo przyjacielska, choć urodę psuje jej niesamowita wręcz wada zgryzu.
Idziemy teraz wzdłuż rzeki Sarata, której gwałtowny przybór obserwowaliśmy poprzedniego dnia. Rzekę tę będziemy musieli w jednym miejscu przejść w bród, bo most odpłynął pewnie z niegdysiejszą powodzią. Woda jest zimna i miejscami sięga po kolana. Samozaparcia wystarcza mi akurat na dotarcie na drugi brzeg. Reszta również przeprawia się bez problemu. Nawet Rysiek przechodzi sam, choć z uwagi na brak sandałów nie ma lekko. Największy podziw jednak wzbudza we mnie psina. Byłem niemal pewny, że nasze drogi tu się rozejdą i psinka pozostanie w swoich rodzinnych (albo i nie) stronach. Ona jednak bez dłuższego namysłu włazi do wody. Dokąd się da brnie na piechotę, a gdy wody jest już zbyt wiele, płynie. Prąd znosi ją kilkanaście metrów ale jest dzielna i już po chwili otrzepawszy się nieco, spogląda na nas gotowa do dalszej drogi.
Cały czas niebo jest mocno zachmurzone ale na szczęście już nie pada. Idziemy głównie przez las, jednak od czasu do czasu po jednej lub drugiej stronie doliny na zboczach, można dostrzec szerokie łąki.
Gdy dochodzimy do pierwszych zabudowań Saraty, naszym oczom ukazuje się kolejna klauza. Jest w miarę dobrze zachowana, ale wody już nie spiętrza. Spotykamy też miejscowych, z którymi chwilę rozmawiamy. Pytani o sklep potwierdzają, że w Saracie jest, ale albo sens naszego pytania i ich odpowiedzi zatracił się gdzieś "między słowami", albo do owego sklepu po prostu nie trafiamy. Koniec końców w Saracie oglądamy jedynie z zewnątrz, położoną na stoku piękną drewnianą cerkiewkę i leżący obok cmentarz,
po czym zaczynamy w końcu piąć się ku górze. Konkretnie ku górze, która na niektórych mapach zwana jest Tomnatykiem. Zaś miejscowi nazywają ją Pamirem. Mieszczą się tam pozostałości po radzieckiej wojskowej stacji radiolokacyjnej i to tę stację chcemy obejrzeć. Rzecz jasna sama stacja na żadnej mapie zaznaczona nie jest, nie mamy więc jasności w temacie jej dokładnego położenia. Ponieważ jest już popołudnie, zatrzymujemy się na wielkiej łące leżącej ponad Saratą i rozbijamy obozowisko. W miejscu tym, ku naszemu zdziwieniu, znajdujemy nawet ławkę, która najpierw zostaje wykorzystana do wspólnej fotografii, ajuż po chwili służy za wieszak do suszenia naszego dobytku.
Od lewej: Rysiek, Marta, Łukasz (Lucassem zwany), Buba, Roman, Iza, stoi nad nami JanekChmury wiszą nisko i wydaje się, że zaraz rozbijemy sobie o nie głowy. Na szczęście te najniżej wiszące zadowalają się szczytami otaczających nas w oddali drzew. Nic nie zapowiada poprawy pogody.
Jednak następnego dnia, gdy ruszamy w górę, słońce wydaje się przeświecać tu i ówdzie przez ołowiany sufit. Chmury podnoszą się razem z nami i robią się coraz rzadsze. Gdy po około godzinie od startu z obozowiska jako pierwszy osiągam grzbiet Tomnatyka, jest już słonecznie. Widoki zapierają dech. Pierwsze rzucają mi się w oczy olbrzymie kule osłon radarów. Są zdecydowanie bliżej, niż się spodziewaliśmy.
Konstatuję to z lekkim rozczarowaniem. No cóż, godzina marszu to jednak trochę mało jak na cały dzień. Wiedząc, że mimo wczesnej godziny może to być koniec trasy w dniu dzisiejszym, zaczynam już kombinować, na które z okolicznych odkrytych wzgórz można byłoby się wdrapać. I z kim. Marta wydaje się stuprocentową kandydatką. Też wygląda nie "niedochodzoną". A wdrapywać się jest po co. Bo prócz widocznych jak na dłoni przerośniętych purchawek (przez niektórych z niezrozumiałych dla mnie powodów nazywanych pieczarkami) stacji, widać poza tym naprawdę sporo. I to właściwie we wszystkich kierunkach. Póki co jednak wchodzimy na sam szczyt Tomnatyka, żeby dokładnie przyjrzeć się temu co pozostało po obecności Krasnoj Armii. Jest tu pięć białych kopuł umieszczonych na podmurówkach. W jednej - największej pozostałości po olbrzymiej antenie radaru.
Aktualnie urzędują tu krowy. Wygląda, że mają się tu całkiem nieźle, nie niepokojone przez nikogo. Nie zauważamy też nikogo, kto miałby się przejmować ich losem. Zresztą to tutaj wydaje się zjawiskiem normalnym. Wiele razy spotykaliśmy krowy w miejscach, gdzie w promieniu kilometrów nie było żywego ducha. Tutejsze bydełko to w większości, jak się okazuje młode byczki. Objęły bazę we władanie i czują się jak u siebie w domu.
Na szczęście nie robimy na nich specjalnego wrażenia, co najwyżej powodujemy lekkie zaciekawienie. Nasze bagaże są dokładnie obwąchane przez jednego z przedstawicieli. Jedna ze starszych krówek pragnie z nami zawrzeć bliższą znajomość, ale Marta z wprawą godną rasowego pastucha pokazuje jej właściwy kierunek.
Oczywiście sporo czasu zajmuje nam lokalizacja na horyzoncie znajomych połonin i szczytów. Ja mam z tym najmniejszy problem. Jestem tu po raz pierwszy i dla mnie wszystkie widoki są nowe. Słyszę jednak nazwy: Hnitessa, Połoniny Hryniawskie i Czywczyńskie, Pop Iwan, Pikuj
(tutaj trochę zełgałem bo, jak słusznie zauważyła Iza, Pikuja mogłem widzieć jedynie oczyma wyobraźni - za daleko. Ale za to można było podziwiać Czywczyn, Pietros Budyjowski, Palenicę, Alpy Rodniańskie z Ineulem) i wiele, wiele innych. To po nich przez kilka ostatnich lat włóczyli się Iza, Marta, Romek i Rysiek w różnych konfiguracjach składów osobowych. Nie powiem, widoki robią i na mnie wrażenie. Tych gór jest po prostu jakoś tak... dużo? Ciągną się po sam horyzont wieloma grzbietami. A sam horyzont też nie jest dla nich granicą.
Tu wypada mi tylko odesłać czytelników na stronę http://picasaweb.google.com/11696878376 ... 0PANORAMY#, bo wklejanie panoram na forum w małej rozdzielczości mija się z celem. Zdjęcia w Picasie są w dużej rozdzielczości. Najlepiej ogląda się je po pobraniu i otwarciu w przeglądarce lub programie edycyjnym.Korzystając z tego, że stacja położona jest na sporej wysokości nawiązujemy po raz pierwszy od kilku dni łączność ze światem. Jesteśmy bardzo blisko granicy z Rumunią, co dla nas jest o tyle korzystne, że możemy się łączyć za pośrednictwem rumuńskiego operatora po unijnych cenach tj. około 3 razy taniej, niż w przypadku operatora ukraińskiego. Buba z Jankiem znikają na dłuższy czas. Na terenie stacji i przyległości jest przecież wiele interesujących z punktu widzenia eksploratora opuszczonych obiektów. Po naradzie ustalamy, że jednak jest za wcześnie by rozbijać obóz (ufffff...) i idziemy dalej w kierunku wyznaczonym przez drogę. Po około 30-tu minutach dochodzimy do opuszczonej, jak się potem okazało w wyniku śledztwa Marty -
Mołoczno-towarnoj fermy. Czyli po naszemu bacówki, tylko takiej bardziej kołchozowej, sądząc po wielkości.
Budynek mieszkalny jest dość okazały i gdy funkcjonował, można zapewne było nazwać go ładnym. Przełamujemy kolejną próbę rozbicia obozu na noc i idziemy dalej ku widocznej jak na dłoni górze Jarowyca (ok. 1560m npm). Wspinamy się trochę na przełaj, bo ścieżki niet, stromym porośniętym wysoką trawą zboczem.
http://lh5.ggpht.com/_EWfexK5OecA/TCNxPMFhDrI/AAAAAAAAAU8/qjsQ4iXAp-Q/s512/DSCN1413.JPGNa szczycie padamy wszyscy łącznie z psiną, która w dalszym ciągu idzie z nami. Widoki ze szczytu rekompensują w pełni poniesiony trud. Widać doskonale stację, którą co dopiero opuściliśmy i w tle za nią wielopłaszczyznową panoramę kolejnych górskich grzbietów.
Na szczycie Jarowycy znajduje się metalowy krzyż oraz tablica pamiątkowa. Jaką okoliczność ma upamiętniać jednak nie udaje nam się dociec, a Rysiek pełen jest najgorszych przeczuć. Niestety nie dane nam jest długo napawać się widokami bo niebo, do tej pory przychylne, robi się znów jakieś niższe i zaczyna groźnie pomrukiwać. Widmo burzy w sąsiedztwie doskonałego ściągacza piorunów, jakim niewątpliwie jest krzyż, szybko zrzuca nas ze szczytu. Schodzimy do podnóża góry i tam rozbijamy kolejne obozowisko. Tym razem, z uwagi na warunki terenowe, jesteśmy rozciągnięci na dłuższym niż zazwyczaj odcinku. Po prostu trudno znaleźć kawałek jako tako prostego i równego podłoża. Udaje mi się rozbić namiot już przy akompaniamencie pierwszych kropel deszczu uderzających o tropik. Na szczęście deszcz nie jest ani zbyt intensywny ani długotrwały. Do wieczora pada jeszcze kilka razy, ale za każdym razem jest to niegroźny deszczyk. Korzystając z tego, że mój namiot jest nieco oddalony od pozostałych, pod osłoną młodych świerczków robię sobie kąpiel używając do tego 1 litra wody. Da się! Naprawdę. Wieczorem z perspektywy mojego obozowiska po zachodzie słońca obserwować można piękne wieczorne niebo i góry na horyzoncie.
Kolorem niebieskim zaznaczone są fragmenty dopisane po konsultacjach z innymi uczestnikami wyprawy. CDN...